Maksymalne ułatwienie korzystania z danych generowanych przez instytucje publiczne - taki cel stawia sobie Komisja Europejska, licząc na to, że ponowne wykorzystanie danych z sektora publicznego pobudzi e-gospodarkę. W Polsce ku końcowi zbliżają się konsultacje dotyczące tych zagadnień. Warto przyjrzeć się tematowi, bo przecież chodzi o nasze prawo do informacji.
reklama
Mapy, dane meteorologiczne, prawne, finansowe oraz informacje o ruchu drogowym - to wszystko może produkować sektor publiczny. Komisja Europejska już wie, że te dane można zamienić na pieniądze, tzn. firmy mogą dzięki otwartemu dostępowi do danych tworzyć różne e-usługi, które pomogą w różnych zadaniach, przyczynią się do stworzenia miejsc pracy, przełożą się na wpływy z podatków itd. KE policzyła, że wartość rynku aplikacji dla urządzeń mobilnych, które częściowo oparte są na danych z sektora publicznego, może do 2013 r. wzrosnąć do 15 mld EUR.
W grudniu ubiegłego roku Komisja Europejska przedstawiła strategię otwartego dostępu do danych. Zaproponowano wówczas różnego rodzaju ułatwienia w wykorzystaniu danych z sektora publicznego, np. wprowadzenie ogólnej zasady, zgodnie z którą wszystkie dokumenty udostępniane przez organy sektora publicznego mogą być ponownie wykorzystane do dowolnych celów: komercyjnych lub niekomercyjnych, chyba że są one zabezpieczone prawami autorskimi osób trzecich.
Proponowano też, by organy publiczne nie mogły pobierać opłat wyższych od kosztów wynikających z realizacji poszczególnych wniosków o przekazanie informacji. Wreszcie zaproponowano wprowadzenie nadzoru regulacyjnego w celu zapewnienia egzekwowania tych zasad.
Wczoraj Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji przypomniało, że trwają konsultacje w sprawie stanowiska rządu RP odnośnie przedstawionej w grudniu strategii. W szczególności MAC chciało poznać odpowiedzi obywateli na trzy pytania:
Można się zapoznać z projektem stanowiska rządu (DOC). W tym dokumencie rząd zapewnia o swoim wsparciu dla pomysłów KE i wspomina o niedawnej nowelizacji Ustawy o dostępie do informacji publicznej, która dostosowała polskie prawo do dyrektywy z 2003 roku. Sukces - powiedzmy - umiarkowany, a poza tym ustawa budzi pewne wątpliwości. Nie bez powodu Prezydent, podpisując ją, poprosił Trybunał Konstytucyjny o zbadanie trybu uchwalenia nowelizacji.
Jednocześnie warto zwrócić uwagę na to, że zagadnienia związane z udostępnianiem różnych informacji przez instytucje publiczne są dość złożone. Zdarza się nawet, że chęć uwolnienia pewnych danych może prowadzić do ograniczeń (sic!). Przykładowo w stanowisku rządu czytamy:
Rząd RP popiera zaproponowane rozwiązania w zakresie propagowania wykorzystania przez państwa członkowskie otwartych licencji, dostępnych w Internecie. Ministerstwo Gospodarki od 2010 roku oraz Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji od 2011 roku na swoich stronach udostępniają treści na zasadzie licencji Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0, co zwiększa możliwość ich wykorzystywania przez obywateli.
Owszem, wykorzystanie licencji CC kojarzy się z wolnością, ale na ciekawą rzecz kilkakrotnie zwracał uwagę Piotr Waglowski, prawnik i autor serwisu Vagla.pl. Jego zdaniem materiały opublikowane na stronie ministerstwa są materiałami urzędowymi i właściwie nie są przedmiotem prawa autorskiego. Wykorzystanie licencji CC może zatem sugerować, że mogą istnieć ograniczenia tam, gdzie w rzeczywistości ich nie ma. Zdajemy sobie sprawę z tego, że MAC i MG sięgają po licencję CC, aby pokazać, jak bardzo są otwarte, ale pomimo to sugerują, że prawo autorskie działa tam, gdzie nie powinno.
Najbardziej właściwym byłoby wskazanie, że materiały publikowane na stronach rządowych są po prostu materiałami urzędowymi. Proste, prawda?
Inna sprawa, że sięganie po licencję CC może wprowadzać sporo zamieszania. Właściwie jest to cała grupa różnych licencji, które stawiają niejasne wymagania, np. nie wiadomo dokładnie, w jaki sposób wskazać autora dzieła pierwotnego, publikując dzieło pochodne, jeśli licencja stawia warunek uznania autorstwa. Licencje CC nie są kłopotliwe, jeśli korzystamy z dzieł na własny użytek, ale mogą stać się problemowe dla twórców usług komercyjnych.
Problem dostępu do danych z sektora publicznego może też obijać się o prawo autorskie, gdy podmiot publiczny zamawia jakąś usługę u podmiotu prywatnego. Wydaje się, że w takich sytuacjach prawa autorskie nie powinny przechodzić na ten podmiot. Jeśli komuś te warunki nie pasują, nie musi przyjmować zamówienia od państwa. To też proste.
Otwartość to także użyteczność tego, co udostępniono. Obecnie nie tylko w Polsce problemem wydaje się mnogość stron różnych instytucji, które prezentują różne dane w sposób wysoce nieergonomiczny. Tymczasem otwarty dostęp wymaga stworzenia odpowiednich narzędzi do przeszukiwania zasobów i nawigowania po nich. Obywatel musi wiedzieć, gdzie czegoś szukać, a nie jest to łatwe, gdy np. w Polsce przeciętne ministerstwo ma "zwykłą stronę" i "stronę BIP". Dodatkowo część informacji publikowana jest w serwisach dostarczanych przez strony trzecie, np. w serwisach społecznościowych.
Problemów związanych z otwartym dostępem do danych jest więcej, a zazwyczaj nie wzbudzają one dużych emocji. Są to jednak zagadnienia pośrednio wpływające na bardziej emocjonujące tematy, takie jak przejrzystość władz i prawa obywateli. Przecież dla człowieka w społeczeństwie informacyjnym istotne staje się prawo do informacji, a kształt tego prawa będzie się jeszcze zmieniał.
Aktualności
|
Porady
|
Gościnnie
|
Katalog
Bukmacherzy
|
Sprawdź auto
|
Praca
biurowirtualnewarszawa.pl wirtualne biura w Śródmieściu Warszawy
Artykuł może w treści zawierać linki partnerów biznesowych
i afiliacyjne, dzięki którym serwis dostarcza darmowe treści.
*
|
|
|
|
|
|