Gdzie diabeł nie może, tam się powoła na prawo autorskie - tak powinna brzmieć nowa wersja tego powiedzenia. Coraz częściej to prawo jest "poważnym" argumentem przy załatwianiu spraw odległych od interesów twórców. Widać to także w sporach przed polskimi sądami.
reklama
Dziennik Internautów często pisze o absurdach prawa autorskiego, ale chyba zbyt rzadko akcentujemy, że te wszystkie absurdy mają wspólne źródło. Prawo autorskie dotyczy tak wielu rzeczy, że można je zastosować niemal wszędzie. Jest tak niejasne, że łatwo jest komuś zarzucić naruszenie. Dodatkowo rośnie liczba ludzi, którzy chcą zyskać dumny status "właścicieli intelektualnych" lub "autorów", albo przynajmniej chcieliby skrzywdzić jakiegoś "nie-właściciela" lub "naruszyciela".
Efektem tego stanu rzeczy jest próba odwoływania się do prawa autorskiego przy byle okazji. Prawo autorskie to "słowo klucz". Ma być silnym argumentem, bo przecież kwestionowanie tego prawa jest dziś nieładne, złe i w ogóle niedopuszczalne!
Zauważycie to wszystko gdy zaczniecie przeglądać dokumenty spraw sądowych niezwiązanych bezpośrednio z prawem autorskim. Weźmy na przykład wyrok Sądu Rejonowego w Kędzierzynie-Koźlu z dnia 5 kwietnia 2016 roku (sygn. akt I C 868/14). Sprawa dotyczyła sporu z ubezpieczycielem o wysokość odszkodowania po poważnym uszkodzeniu auta.
Powołano biegłego, a ten stwierdził że (tu cytat z uzasadnienia)....
W celu przywrócenia pojazdu do stanu poprzedniego, istniejącego przed szkodą, powinny być zastosowane tylko oryginalne części, zastosowanie części nieoryginalnych nie przywróci poprzedniego stanu pojazdu i spowoduje dodatkowo znaczny spadek wartości pojazdu spowodowany naprawą, a wykonanie naprawy częściami nieopatrzonymi logo producenta jest naruszeniem praw autorskich i zwiększeniem utraty wartości pojazdu.
Co takiego? Zgodzę się z tym, że zastosowanie części nieoryginalnych może wpływać na wartość pojazdu, ale dlaczego miałoby być naruszeniem praw autorskich? Czyich praw autorskich? W uzasadnieniu wyroku znajdziemy dalej taki fragment.
Wedle strony pozwanej, brak podstaw do przyjęcia (jak chciał tego biegły), iż zastosowanie innych części niż oryginalne, sygnowane logo producenta, będzie naruszeniem „praw autorskich właściciela pojazdu"...
Właściciela? Czyli to był jakiś autorski pojazd, a ubezpieczyciel naruszył integralność dzieła? Hmmm... nie wiem. Z dokumentów sądowych wynika, że to był pojazd seryjny. Dlaczego właściciele samochodu mieliby posiadać prawa autorskie do niego?
Być może biegły naczytał się newsów o prowadzonej w USA dyskusji na temat naprawiania pojazdów, ale nawet w USA dopuszczono majstrowanie przy autach w ramach wyjątku od prawa chroniącego obchodzenie zabezpieczeń. Nie mam pojęcia dlaczego zastosowanie nieoryginalnych cześci miałoby być naruszeniem praw autorskich. Owszem, gdybym zmajstrował auto z własnych części i próbował je sprzedawać jako oryginalne Ferrari, mógłbym się dopuścić naruszenia praw do znaku towarowego albo zwyczajnego oszustwa, ale naprawianie auta to już nieco inna sprawa.
Ostatecznie te prawa autorskie właściciela nie miały dużego znaczenia dla sprawy, ale sam fakt powołania się na nie przez biegłego był ciekawy. Podejrzewam, że biegły chciał po prostu czymś błysnąć, a co jest lepsze niż czarowanie prawem autorskim?
Zauważcie jeszcze, że tutaj sprawa rozbiła się o sąd. Potrafię wyobrazić sobie sytuację, gdy np. ktoś straszy mechanika pozwem w związku z zastosowanymi częściami i przekonuje go, że odpowiedzialność z tytułu praw autorskich może być poważna. Niejeden mechanik mógłby się wystraszyć.
Inny ciekawy przykład czarowania prawami autorskimi znajdziecie w wyroku Sadu Apelacyjnego we Wrocławiu z dnia 21 kwietnia 2016 roku (sygn. akt III AUa 1930/15). Sprawa dotyczyła sporu pomiędzy Zakładem Ubezpieczeń Społecznych a pewną firmą prowadziła zajęcia z języka angielskiego dla dzieci. Chodziło o to, czy osoba pracująca dla firmy jako nauczyciel powinna być zgłoszona do obowiązkowych ubezpieczeń.
Gdzie tu miejsce na prawa autorskie? Otóż zatrudniona miała uczyć języka angielskiego przy pomocy zabaw, śpiewania z dziećmi, nauki prostych wierszyków. W umowie określono to jednak jako "cykl wykładów", w których uczestniczyli "słuchacze" (przedszkolaki!). Co ważne, ten cykl wykładów był objęty prawem autorskim i to miało dowodzić, że wykładanie było "dziełem" a nie po prostu ciężką pracą polegającą na wbijaniu czegoś dzieciakom do głowy.
Sąd miał problem z uznaniem takich działań za "dzieło", a także za utwór chroniony prawem autorskim. Oto cytat z uzasadnienia wyroku.
Proste piosenki i wierszyki układane przez nauczyciela w ramach nauczania języka angielskiego nie są utworami literackimi, bo nie są one utworami w rozumieniu art. 1 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Trudno także za dzieło czy utwór uważać zabawę wymyśloną przez nauczyciela dla dzieci. Nie sposób sobie wyobrazić, na czym miałaby polegać ochrona prawa autorskiego do takiej zabawy. Wbrew zawartej umowie na piśmie, strony nie wskazały, jakie i w jakiej postaci zmaterializowane prawa autorskie miały przejść na wnioskodawcę, skoro płatnik ich nie posiada. Nie wiadomo w zasadzie, co ma być przedmiotem przeniesienia praw autorskich. Przeniesienie praw autorskich może dotyczyć tylko czegoś, na czym lub z czego osoba zamawiająca te prawa autorskie może realnie skorzystać. Trudno zaakceptować pogląd, by przeniesienie praw autorskich mogło obejmować proces nauczania dzieci w przedszkolu. Przede wszystkim te zajęcia nie były rejestrowane na żadnym nośniku i nie sposób odtworzyć ich prawdziwej treści. Po drugie nie wiadomo, w jaki sposób spółka (...) mogłaby z takich zajęć korzystać w przyszłości, skoro nauczyciele byli ciągle zatrudniani w różnych przedszkolach, zastępowani przez innych. Zajęcia danego nauczyciela nie były następnie odtwarzane przez jakiegoś innego nauczyciela w innym czasie.
Wiem, że dla niektórych osób powyższe słowa Sadu będą szokiem. Prosty wierszyk nie jest utworem? Zajęcia z przedszkolakami nie są utworami, skoro zostały przeprowadzone?
W świecie szalejących praw autorskich lubimy myśleć, że wszystko może być utworem. Do "własności intelektualnej" chcielibyśmy zaliczać niemal wszystko, łącznie z absolutnie przypadkowymi wytworami naszych działań. Ktoś kiedyś zażartował w komentarzach na DI, że w przyszłości wydalane przez nas substancje będziemy uważać za utwory (ta osoba dosadniej to określiła, ale o to właśnie chodziło). Akurat w tym przypadku sąd przypomniał, że prawo autorskie nie działa wszędzie tam, gdzie ktoś zrobił coś (i słusznie).
Można znaleźć więcej przypadków takich jak opisane powyżej. Prawa autorskie wydają się ludziom złotym środkiem na każdy problem. Sądy hamują niektóre takie zapędy, ale nie zawsze, bo prawa autorskiego da się skutecznie nadużywać w celach innych niż ochrona twórców. O tym sporo już pisaliśmy i zapewne będziemy pisać jeszcze nie raz.
Aktualności
|
Porady
|
Gościnnie
|
Katalog
Bukmacherzy
|
Sprawdź auto
|
Praca
biurowirtualnewarszawa.pl wirtualne biura w Śródmieściu Warszawy
Artykuł może w treści zawierać linki partnerów biznesowych
i afiliacyjne, dzięki którym serwis dostarcza darmowe treści.
*
|
|
|
|
|
|