Apple Facebook Google Microsoft badania bezpieczeństwo patronat DI prawa autorskie serwisy społecznościowe smartfony

Komputery ogólnego przeznaczenia są niesamowite. Są tak niesamowite, że nasze społeczeństwo nadal nie jest w stanie w pełni pojąć, do czego służą, jak je wykorzystać i jak się do nich przystosować. Dlatego też poruszę temat, o którym być może nie macie już ochoty czytać: prawa autorskie.

ciąg dalszy...

Nasz test działa dla samochodów, domów i większości znaczących obszarów regulacji technologicznych. Brak zrozumienia, że nie działa dla Internetu nie sprawia, że jest zły albo głupi. Oznacza tylko, że należysz do olbrzymiej większości świata, dla której pojęcia takie jak „Kompletność Turinga” czy „sieć typu end-to-end” nic nie znaczą.

Więc nasi regulatorzy beztrosko przegłosowują te prawa, a one stają się częścią naszego technologicznego świata. Nagle pojawiają się liczby, których nie wolno nam podać w Internecie, programy, których nie wolno nam zamieszczać. Aby z Internetu zniknęły jakieś treści, wystarczy samo oskarżenie naruszenia praw autorskich. Regulatorom nie udaje się osiągnąć swoich celów, bo nie powstrzymują oni ludzi od łamania praw autorskich, ale ich działania przynajmniej powierzchownie przypominają ich egzekwowanie. Spełniony zostaje sylogizm bezpieczeństwa: „coś musi być zrobione, ja robię coś, coś zostało zrobione”. Jako rezultat, wszelkie zawodności, które się pojawią, mogą być wyjaśnione przez pomysł, że regulacja nie poszła dostatecznie daleko, zamiast zasugerować, że pomysł był wadliwy od początku.

Tego typu powierzchowne skojarzenie z rozwiązaniem problemu i następujący w jego wyniku rozdźwięk między intencjami a rzeczywistością pojawia się często w innych okolicznościach technicznych. Mam znajomego, który był wyższego szczebla menadżerem w dużej firmie produkującej dobra szybko zbywalne, który opowiedział mi taką historię. Dział marketingu przekazał inżynierom świetny pomysł na proszek do prania: od teraz będą produkować proszki, które po każdym praniu sprawiają, że ubrania stają się nowsze! Inżynierowie próbowali wytłumaczyć marketingowi ideę entropii, jednak ponieważ nie odnieśli skutku, wymyślili inne rozwiązanie: stworzyli proszek, który zawierał enzymy atakujące luźne końcówki włókien w ubraniach, te, które sprawiają, że ubrania wygląda na stare. Po każdym wypraniu ubrania wyglądały na nowsze. Niestety powodował też niszczenie materiału. Korzystanie z proszku powodowało rozpuszczanie się ubrania w pralce.

Jak widać, jest to przeciwieństwo sprawiania, by ubrania stawały się nowsze. Zamiast tego sztucznie je postarzamy z każdym praniem, a im częściej użytkownik próbuje wykorzystać zaproponowane przez inżynierów rozwiązanie, tym drastyczniejsze kroki musi podejmować, by ubrania wyglądały przyzwoicie. „Odmładzanie” ubrań kończy się, gdy rozpadną się całkowicie i trzeba będzie kupić nowe.

Dziś działy marketingu mówią „nie potrzebujemy komputerów, potrzebujemy sprzętów. Stwórz mi komputer, który nie uruchamia wszystkich programów, tylko program, który wykonuje konkretne zadanie, jak przesyłanie dźwięku, trasowanie pakietów, uruchamianie gier na Xboxa i upewnij się, że nie będzie uruchamiał programów, których nie autoryzowałem, bo mogą obniżyć nasze zyski”.

Z początku wydaje się to dosyć rozsądne: program, który spełnia jedną, wyspecjalizowaną funkcję. Możemy w końcu wsadzić silnik elektryczny do robota kuchennego, a możemy go wsadzić do zmywarki do naczyń, nie martwiąc się, czy da się uruchomić funkcje zmywarki w robocie kuchennym. Ale to nie to samo, co zamiana komputera w konkretny sprzęt. Nie budujemy komputera, który potrafi uruchomić tylko jedną aplikację. Budujemy komputer, który może uruchomić każdy program i ograniczamy go przy użyciu rootkitów, programów szpiegujących, i zabezpieczamy go przed modyfikacją tak, aby użytkownik nie wiedział, jakie procesy są uruchomione, aby nie mógł nic zainstalować ani zdezaktywować procesów, których nie chce. Innymi słowy, nasz sprzęt nie zawiera uproszczonego komputera — on zawiera w pełni funkcjonalny komputer, który zawiera złośliwe oprogramowanie w momencie otrzymania go od producenta.

Nie potrafimy stworzyć komputera ogólnego przeznaczenia, który będzie umiał uruchomić każdy program poza tymi, których nie lubimy, które są zakazane przez prawo albo które zmniejszają nasze zyski. Najbliższym przybliżeniem, jakie jesteśmy w stanie osiągnąć, to komputer ze złośliwym oprogramowaniem: komputer, którego zasady funkcjonowania ustalone zostają przez nieobecną przy użytkowaniu stronę trzecią bez wiedzy użytkownika lub pomimo sprzeciwu tegoż. DRM zawsze ewoluuje w stronę złośliwego oprogramowania.

W jednym głośnym przypadku — który stanowi prezent dla wszystkich, którzy skłaniają się ku tej hipotezie — Sony wgrało pliki instalacyjne rootkitów na 6 milionów płyt CD z muzyką, które po kryjomu uruchamiały programy monitorujące próby bezpośredniego odczytu plików z płyt i przerywały je. Utrzymywały obecność rootkita w sekrecie poprzez spowodowanie, że jądro systemu operacyjnego kłamało na temat listy uruchomionych procesów i listy obecnych na dysku plików. Ale to nie jedyny przykład. Konsole Nintendo 3DS robią „aktualizacje” oprogramowania, których celem jest przeprowadzenie testu na modyfikację oprogramowania. W razie wykrycia prób modyfikacji konsola dezaktywuje się i zamienia w bezwartościową cegłę.

Aktywiści praw człowieka wznosili alarm w kwestii U-EFI, nowego programu rozruchowego, który ograniczał możliwość uruchomienia systemu operacyjnego tylko do systemów „certyfikowanych”, zwracając uwagę na fakt, że rządy opresyjnych reżimów będą prawdopodobnie przyznawały certyfikaty tylko tym systemom, które będą pozwalały na ukrywanie inwigilacji. Z perspektywy sieciowej, próby stworzenia sieci, która nie może być użyta do naruszenia praw autorskich, zawsze będą zmierzać ku tym samym rozwiązaniom, które są stosowane przez opresyjny reżimy do inwigilacji swoich obywateli. Spójrzcie na projekt ustawy SOPA. To amerykańska ustawa przeciwko sieciowemu piractwu (ang. Stop Online Piracy Act), która delegalizuje niewinne narzędzia w rodzaju DNSSec — rozszerzenie systemu DNS weryfikujące informacje o nazwach domen — bo mogą być one wykorzystane w celu obchodzenia blokad nakładanych na poszczególne domeny. Ustawa blokuje też Tora — narzędzie pozwalające zachować anonimowość w sieci, sponsorowane przez laboratoria amerykańskiej Marynarki Wojennej, które wykorzystywane jest przez dysydentów opresyjnych reżimów. Tor pada ofiarą ustawy, bo może być wykorzystywany do obchodzenia blokad IP.

W rzeczy samej, Motion Picture Association of America, zwolennik rozwiązań zaprojektowanych w ramach SOPA, rozpowszechniał memorandum, w którym przytaczał analizy stwierdzające, że SOPA może działać właśnie dlatego, że korzysta z tych samych metod, co Syria, Chiny czy Uzbekistan. Argumentują w nim, że skoro rozwiązania działają w tych krajach, to zadziałają też w USA!

Wygląda na to, że SOPA to ostatni etap w długiej wojnie o prawa autorskie i Internet. Może się też wydawać, że jeśli zwyciężymy, będziemy mieć prostą drogę ku zabezpieczeniu wolności komputerów PC i sieci. Ale jak wspomniałem na początku, sednem nie są tu prawa autorskie.

Wojna o prawa autorskie to tylko wprawka przed nadchodzącą wojną z możliwościami komputerów. Branża rozrywkowa to tylko pierwsza, która chwyciła za broń, i przywykliśmy do myślenia o ich relatywnym sukcesie na tym polu. W końcu przed nami stoi SOPA, na skraju przegłosowania, grożąc zniszczeniem Internetu na elementarnym poziomie — wszystko w imię zachowania list przebojów, reality shows i filmów z Ashtonem Kutcherem.

Rzeczywistość jest niestety taka, że ustawy o prawach autorskich osiągają tak wiele właśnie dlatego, że politycy nie traktują ich poważnie. Dlatego z jednej strona kanadyjski parlament proponował jedną fatalną ustawę o prawach autorskich za drugą tylko po to, by żadnej ostatecznie nie przegłosować. To właśnie dlatego czytanie SOPA, ustawy stworzonej z czystej głupoty o stężeniu wysokooktanowego idiotyzmu porównywalnym jedynie do wnętrza nowo narodzonej gwiazdy, zostało odroczone w trakcie przerwy świątecznej — żeby legislatorzy mogli wdać się w zaciekłą debatę nad jakimś ważnym problemem, jak ubezpieczenie dla bezrobotnych.

To dlatego Światowa Organizacja Własności Intelektualnej jest co i rusz wrabiana we wprowadzanie szalonych, do bólu ignoranckich propozycji reformy praw autorskich: bo kiedy kraje świata wysyłają swoich ekspertów do Genewy, są to eksperci od dostępu do wody, nie od praw autorskich. Wysyłają ekspertów od zdrowia, nie od praw autorskich. Wysyłają ludzi specjalizujących się w rolnictwie, nie w prawach autorskich, bo prawa autorskie nie są takie istotne.


Aktualności | Porady | Gościnnie | Katalog
Bukmacherzy | Sprawdź auto | Praca


Artykuł może w treści zawierać linki partnerów biznesowych
i afiliacyjne, dzięki którym serwis dostarcza darmowe treści.

              *