Apple Facebook Google Microsoft badania bezpieczeństwo patronat DI prawa autorskie serwisy społecznościowe smartfony

Ujawnione niedawno na Wyspach Brytyjskich dokumenty sugerują, że w walce z dzieleniem się chronionymi plikami może wcale nie chodzić o ich ochronę, a o naciąganie, również niewinnych osób.

Przemysł rozrywkowy we współpracy z kancelariami prawnymi chciał swego czasu zmusić internautów do zaprzestania dzielenia się plikami chronionymi prawami autorskimi, strasząc ich listownie możliwością wniesienia pozwu do sądu. W zamian za wycofanie się z tych gróźb żądano pewnych sum pieniędzy. Niewiele osób tym się jednak przejmowało. Głównym powodem tego były dowody, jakimi kancelarie się podpierały.

Te zdobywały różnymi metodami adresy IP komputerów, na których rzekomo miało dochodzić do łamania praw autorskich. Problem jednak w tym, że informacje te nie mogą zostać uznane za jakikolwiek dowód w sprawie. Sądy kilkukrotnie wykazały bowiem, że nie sposób udowodnić, kto w danym momencie korzystał z konkretnego łącza internetowego. Nie można więc z góry zakładać, że odpowiedzialność za działania niezgodne z prawem ponoszą ich posiadacze.

>> Czytaj także: Pobierają, ale też więcej wydają

Serwis TorrentFreak ujawnił ciekawy mechanizm działania firm prawniczych. Okazało się bowiem, że nie wszyscy, których podejrzewano o dzielenie się chronionymi prawem plikami, otrzymywali groźby z pozwami. Do sieci wyciekły bowiem dwa obszerne dokumenty, dokładnie opisujące cały proceder.

Pierwszy z nich zawiera procedurę, zgodnie z którą każdej podejrzanej osobie przyznawane są punkty określające, jak bardzo prawdopodobne jest, że zapłaci. Brane są pod uwagę różne czynniki - czy dana osoba jest dzieckiem, nastolatkiem bądź emerytem, czy pobiera zasiłki z opieki społecznej lub czy jest niepełnosprawna. Dokument zawiera także listę potencjalnych wymówek, jakich mogliby użyć odbiorcy listów, broniąc się przed zarzutami.

>> Czytaj także: The Pirate Bay: Tracker już niepotrzebny

Drugi dokument z kolei jest porozumieniem zawartym między DigiProtect (zajmuje się głównie pornografią) a posiadaczami praw autorskich, zgodnie z którym ten pierwszy może legalnie umieszczać filmy pornograficzne w sieciach p2p, dzieląc się jednocześnie dochodami z kancelarią prawną Davenport Lyons oraz DigiRight Solutions. Zawiera on także dokładną listę filmów, które można umieścić w sieciach p2p.

Dokładnie widać więc, że głównym motywem wcale nie jest działanie w imię sprawiedliwości, a zarabianie pieniędzy, także na niewinnych osobach. Pozytywnego światła na sprawę nie rzuca także zaangażowanie się przemysłu pornograficznego.

>> Czytaj także: Debata Artyści vs. Ściągacze - porozumienie to wciąż fikcja


Aktualności | Porady | Gościnnie | Katalog
Bukmacherzy | Sprawdź auto | Praca
biurowirtualnewarszawa.pl wirtualne biura w Śródmieściu Warszawy


Artykuł może w treści zawierać linki partnerów biznesowych
i afiliacyjne, dzięki którym serwis dostarcza darmowe treści.

              *              

Źródło: TorrentFreak