Wyleciał z roboty za pasjansa...
Obowiązkiem pracownika jest praca. Pracownik zgadza się na monitorowanie czynności wykonywanych na komputerze, na którym pracuje. Gorzej, jeśli ma słabość do gier... a szef, co tu dużo mówić, grać nie lubi.
Urzędnik państwowy z USA, Edward Greenwood, wykonywał swoje codzienne obowiązki, czyli biegał od kserokopiarki do biurka i z powrotem. Wtem, ujrzał burmistrza Bloomberga, który wraz z fotografem wybrał się na wizytację swoich podwładnych. Edward przywitał się z burmistrzem, ale ten skupił swoją uwagę nie na uścisku dłoni, ale na monitorze Edwarda, na którym zobaczył popularnego pasjansa...
Pewnie ze względu na fotografa, burmistrz nie odezwał się słowem. Poczekał. A później skontaktował się z bezpośrednim zwierzchnikiem Edwarda, by ten wręczył biurowemu graczowi wymówienie.
Biuro nie jest odpowiednim miejscem do gier - skomentował swoją decyzję burmistrz. Siedząc w pracy powinno się robić to, za co dostaje się pieniądze - dodał.
Przed zwolnieniem, urzędnika nie uratował nawet 6-letni staż pracy. Na nic zdały się też tłumaczenia, że w gry grał tylko podczas przerwy obiadowej i w momentach kiedy potrzebował chwili wytchnienia - co podnosiło efektywność jego pracy. Problem w tym, że urzędnik podpisał lojalkę - zgodził się na niewykorzystywanie komputera do celów innych, niż praca.
Podejścia do organizacji pracy są różne. Niektóre wielkie i odnoszące sukcesy koncerny, takie jak Google czy IBM, dają swoim pracownikom wiele swobody. Płacą im nawet za godziny spędzane na rozrywce. Jak widać, jednym takie rozwiązanie przynosi zyski, inni wychodzą zaś z założenia, że w stresie i pod ciągłym nadzorem pracuje się równie efektywnie. A atmosfera w miejscu pracy? Jest drugorzędna, ale to ponoć w ciężkich warunkach łatwiej znajduje się przyjaciół...