Nie wszystkie wady i zalety dystrybucji da się wyłapać po kilku godzinach używania. Gdy minie tydzień, widać już znacznie lepiej, z jakim produktem mamy do czynienia. Jak więc wypada Ubuntu 13.04?
reklama
Nową wersję Ubuntu 13.04 wgrywałem u siebie standardowo - jako instalację "na czysto". Miałem - co prawda - opcję aktualizacji, jednak wtedy trudniej jest przyjrzeć się faktycznym nowościom. Niestety tym razem nie obyło się bez utrudnień.
Instalacja Ubuntu trwa dosłownie kilka minut, więc nie chciało mi się męczyć z wpisywaniem trudnego hasła do sieci Wi-Fi, by system mógł sobie pobrać aktualizacje i dodatkowe pakiety językowe. W teorii równie dobrze można to zrobić później, jednak jak się okazało - zaoszczędziłbym sobie wiele zachodu, gdybym miał podłączony do sieci komputer już w fazie instalacji.
Z nieznanych bliżej przyczyn, po pierwszym uruchomieniu nowego systemu z dysku, choć Ubuntu wykrył bez problemu sieci bezprzewodowe, to nie chciał się z żadną połączyć. Kilka dobrych minut upłynęło na jednoczesnej konfiguracji i przeklinaniu Network Managera, a ostatecznie kłopoty rozwiązał - jakżeby inaczej - restart komputera.
Ubuntu 13.04 z pulpitem Unity (fot. Dziennik Internautów)
Już przy pierwszej recenzji Ubuntu 13.04 główna obserwacja była dość banalna: system został poprawiony, ale nie zmienił się aż tak mocno. Kolejne dni z nową wersją produktu Canonical tylko utwierdzały mnie w przekonaniu, że mniej zaawansowani użytkownicy w ogóle nie dostrzegliby różnicy między kolejnymi wydaniami Ubuntu.
Tym razem Ubuntu zostało naprawdę przyśpieszone i daje się to przede wszystkim odczuć, korzystając z ekranu Dash w Unity. Sam wykorzystuję całość głównie do szybkiego wyszukiwania i uruchamiania programów, więc właściwie niczego nie zmieniły u mnie dodatkowe "soczewki", pozwalające np. na przeszukiwanie obrazów również z witryn społecznościowych.
Ubuntu i tak nie mieści się już na płycie CD, jednak mimo to twórcy pożałowali użytkownikom lubianych aplikacji. Brakuje przede wszystkim Gimpa, który przecież nie zajmuje tak wiele, by trzeba było go za każdym razem po instalacji pobierać z internetu. Rozumiem, że nie wszyscy korzystają z programów graficznych, ale trzymając się takiej logiki, domyślnie usunąć powinno się również LibreOffice'a.
Trudno narzekać na aplikacje, które w systemie są już od dawna, jednak Rhythmbox czy Totem nie wnoszą do Ubuntu zbyt wiele świeżości. Bez wątpienia wielu ucieszyłoby się, gdyby w systemie znalazło na przykład VLC, Chrome'a albo narzędzie Ubuntu Tweak - na szczęście wciąż można je łatwo doinstalować.
Po tygodniu z nowym Ubuntu właściwie nie pamiętam, że dopiero co wgrywałem system i jest to prawdopodobnie największy komplement, jaki można dać nowemu wydaniu. Co jakiś czas brakuje lubianych aplikacji, jednak po chwili instalacji wszystko jest jak dawniej. Nie ma żadnej rewolucji - po prostu stabilne środowisko do pracy.
Nieco mniej optymizmu można mieć jednak, gdy spojrzymy w przyszłość. Trzeba pamiętać, że jest to ostatnie wydanie Ubuntu, które wykorzystuje serwer grafiki X.org, a już pod koniec roku w systemie zawita serwer wyświetlania Mir. Czeka nas więc sporo zmian, które niestety nie muszą się przełożyć na większą stabilność systemu. W zamian dostaniemy jednak mobilne wersje dystrybucji - a to może być ogromna szansa dla Ubuntu.
Aktualności
|
Porady
|
Gościnnie
|
Katalog
Bukmacherzy
|
Sprawdź auto
|
Praca
biurowirtualnewarszawa.pl wirtualne biura w Śródmieściu Warszawy
Artykuł może w treści zawierać linki partnerów biznesowych
i afiliacyjne, dzięki którym serwis dostarcza darmowe treści.
*