Poważna debata na temat blokowania sieci w Europie dopiero się rozpoczyna. Wczoraj w komitecie ds. wolności obywatelskich Parlamentu Europejskiego po raz pierwszy od momentu, kiedy pojawił się fatalny projekt dyrektywy o przeciwdziałaniu seksualnemu wykorzystywaniu dzieci, szanse się wyrównały.
W orientacyjnym głosowaniu posłowie wszystkich grup politycznych poparli rozwiązanie kompromisowe, które odchodzi od najbardziej kontrowersyjnych propozycji: obowiązkowego blokowania stron z tzw. pornografią dziecięcą oraz promowania „samoregulacji” dostawców internetu i środków pozaprawnych służących blokowaniu. Jednocześnie projekt przewiduje silne gwarancje ochrony praw podstawowych w przypadku, gdyby państwa mimo wszystko zdecydowały się na stosowanie tego instrumentu. To ogromny sukces europejskich aktywistów, którzy ostatni tydzień spędzili, dzwoniąc i pisząc do biur poselskich w Brukseli. Jednak bynajmniej nie koniec walki o wolny internet. Przed nami jeszcze głosowanie plenarne w Parlamencie i, co najważniejsze, ostateczna decyzja Rady Unii Europejskiej, czyli rządów. W kontekście tej ostatniej, bardzo wiele zależy od Polski.
Mimo tego, że nasz kraj do potęg w Unii Europejskiej nie należy, akurat w przypadku tej konkretnej dyrektywy polskie stanowisko mogłoby przeważyć szalę. Dlaczego? Dyrektywę w kształcie przewidującym obowiązkowe blokowanie sieci poparły wszystkie liczące się państwa z wyjątkiem Niemiec. Do niemieckiej mniejszości – opowiadającej się za pozostawieniem tej decyzji w gestii państw członkowskich – przyłączyło się kilka małych państw i Rumunia. Gdyby po tej stronie opowiedziała się także Polska, byłaby szansa na "przeciągnięcie" wahających się rządów, których w tej debacie nie brakuje. Niestety, na posiedzeniu Rady w grudniu rząd zawiódł nasze nadzieje i poparł projekt obowiązkowego blokowania internetu w całej Unii Europejskiej. To samo stanowisko usłyszeliśmy 10 lutego od Ministerstwa Sprawiedliwości podczas debaty, której gospodarzem była Rzecznik Praw Obywatelskich.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że rząd Donalda Tuska próbuje w Unii Europejskiej "wyprać" własną politykę. Rok temu, po tzw. debacie z internautami, Premier wycofał się z projektu Rejestru Stron i Usług Niedozwolonych. Co więcej, obiecał, że wszelkie kolejne projekty istotne dla wolności w internecie będą ze społeczeństwem uczciwie konsultowane. Sceptycy już wtedy przepowiadali, że "blokowanie wróci", najpewniej w mniej kontrowersyjnym niż hazard kontekście – na przykład pod szyldem walki z pornografią dziecięcą. I nie pomylili się. Co więcej, konsultacji i tym razem nie było: rząd długo unikał konfrontacji ze społeczeństwem, nie zajmując stanowiska w Radzie. Wreszcie, kiedy o projekcie dyrektywy zaczęło być głośniej w mediach, rzecznik Ministerstwa Sprawiedliwości oświadczył, że Polska, jak najbardziej, go popiera. Ta oczywistość nie została jednak z nikim skonsultowana. Tomasz Darkowski w czasie dyskusji u RPO bronił rządu przed tym zarzutem, powołując się na dyskusje przedstawicieli 27 państw w Brukseli i dwukrotne zakomunikowanie stanowiska w polskim parlamencie. Niestety, żadna z tych form rozmowy nie pasuje do definicji konsultacji społecznych.
Żeby nadrobić te zaległości, społeczeństwo samo zaproponowało debatę. Mamy nadzieję, że spotkanie u RPO to będzie dopiero początek rzetelnej rozmowy o tym, czy Polska powinna się zgodzić na blokowanie internetu jako taktykę walki z rozpowszechnianiem obrazów seksualnego wykorzystywania dzieci. Była to pierwsza okazja do przeciwstawienia różnych poglądów na sprawę, ale z całą pewnością nie pole do ich wyczerpania. Sama Rzecznik Praw Obywatelskich wezwała na koniec spotkania do pogłębienia argumentów i dostarczenia dowodów na poparcie niektórych tez. To spore wyzwanie, przede wszystkim ze względu na to, że i w Polsce i w Unii Europejskiej brakuje rzetelnych badań na temat społecznych i prawnych konsekwencji blokowania sieci.
Ocena skutków regulacji, jaka została sporządzona dla projektu dyrektywy, o który toczy się ta batalia, była tak zła, że odpowiedzialny za nią urzędnik Komisji musiał zmienić posadę. Wprowadzaniu pierwszego w historii Unii Europejskiej instrumentu prawnego przewidującego sankcje karne nie towarzyszą badania uzasadniające jego konieczność. Jest nawet odwrotnie: doświadczenia z państw Unii Europejskiej, które eksperymentowały z systemami dobrowolnego lub obowiązkowego blokowania stron z tzw. pornografią dziecięcą, pokazują, że ten środek ani nie ogranicza dostępu do tego typu treści, ani nie przekłada się na lepsze efekty w zwalczaniu samego zjawiska.
Zwolennicy blokowania często podają argument o ilości uniemożliwionych wejść na strony – ostatnio pojawiająca liczba to 58 000 000 rocznie. Wartość tego typu argumentów w poważniej debacie jest bardzo ograniczona. Po pierwsze, nie bierze się w tych szacunkach pod uwagę, co rzeczywiście było przedmiotem blokowania: niszowa strona dedykowana pedofilskim treściom czy popularna strona pornograficzna albo wręcz portal, taki jak Wikipedia, na którym obok tysięcy legalnych zdjęć trafiło się jedno dyskusyjne (zdarza się, że ocena, czy na zdjęciu mamy do czynienia z dzieckiem, wymaga opinii trzech biegłych). Po drugie, ilość "usiłowanych wejść" niczego nam nie mówi o popycie na zdjęcia wykorzystywanych dzieci – adres zablokowanej strony może się pojawiać w wyszukiwarce także po wpisaniu zupełnie z pornografią niezwiązanych słów kluczowych. Po trzecie, nikt nie bada, ile osób z owych 58 000 000 „zablokowanych” użytkowników w efekcie weszło na poszukiwane strony dzięki serwerom proxy czy sieci TOR.
Można nawet zrozumieć, dlaczego rządy popierające blokowanie sieci są niechętne do rozmowy o zagrożeniu, jakie ten instrument powoduje dla demokracji. Skoro jednak tak bardzo troszczymy się o dobro „naszych dzieci”, dlaczego równie niewiele mówi się o negatywnych konsekwencjach blokowania dla walki z przestępczością seksualną? Projekt dyrektywy w kształcie, który poparł polski rząd, wyraźnie przewidywał obowiązek niezwłocznego informowania właścicieli stron o tym, że ich usługa została zablokowana oraz że przysługują im środki odwoławcze. Skoro chcemy pedofilów ścigać, dlaczego tworzymy system ich wczesnego ostrzegania? Skoro zgadzamy się, że treści wtórnie wiktymizujące skrzywdzone dzieci powinny z sieci zniknąć, dlaczego ich nie usuwamy, tylko maskujemy? Blokowanie to nic innego, jak zamiatanie problemu pod dywan. Tę niebezpieczną tendencję udowodnił m.in. eksperyment przeprowadzony przez niemiecką grupę AK Zenzur. Aktywiści przeprowadzili analizę „czarnej listy”, która wyciekła w Danii i okazało się, że niektóre ze stron – umieszczone na serwerach w USA – są już na liście ponad dwa lata. Co ciekawsze, po zawiadomieniu hostingodawców strony zniknęły z internetu w ciągu 30 minut. I ten wyrywkowy eksperyment, i badania prowadzone w USA na szeroką skalę pokazują, że stron z tzw. pornografią dziecięcą nie trzeba blokować – można je skutecznie usuwać.
Zgadzamy się z panią Rzecznik, że te i inne argumenty wymagają głębokiego przepracowania. Społeczeństwo obywatelskie jest do tej rozmowy gotowe, jednak nie odrobimy lekcji za rząd. Władza – dysponująca środkami na przeprowadzenie odpowiednich analiz, mająca wgląd w statystyki policji, decydująca za nas o przyszłości wolnego internetu w Brukseli – również powinna zabrać w tej debacie głos. I nie tylko w tej. Bieżących tematów, istotnych dla przyszłości internetu, jest co najmniej kilka: odpowiedzialność pośredników za treść, regulacja produkcji multimedialnej, ponowne wykorzystanie informacji z sektora publicznego czy, już w zasadzie przesądzone, wdrożenie układu ACTA. Czas wywołać rząd do tablicy.
Katarzyna Szymielewicz
Autorka jest prawniczką i współzałożycielką oraz członkiem zarządu Fundacji Panoptykon.
Aktualności
|
Porady
|
Gościnnie
|
Katalog
Bukmacherzy
|
Sprawdź auto
|
Praca
biurowirtualnewarszawa.pl wirtualne biura w Śródmieściu Warszawy
Artykuł może w treści zawierać linki partnerów biznesowych
i afiliacyjne, dzięki którym serwis dostarcza darmowe treści.
*
|
|
|
|
|
|