Kancelaria Premiera nie tylko jest na Facebooku, ale nawet rozdaje "lajki", reklamując tym samym wybrane podmioty. Problem został dostrzeżony przez największe media, ale zbyt późno. Od dawna media społecznościowe są dla urzędników narzędziem do budowania pozorów kontaktu z obywatelem, podczas gdy realny dostęp do informacji publicznej jest spychany na boczny tor.
reklama
Dziś w Gazecie Prawnej możecie poczytać o tym, że strony pewnych organizacji i inicjatyw zostały "polubione" na Facebooku przez Kancelarię Premiera. Tak się składa, że "lajk" jest formą reklamy, zatem pewne organizacje i akcje dostały darmową reklamę od ważnej instytucji państwowej. Kancelaria Premiera polubiła także pewnego bloga oraz pewną gazetę. O problemie pisał także Paweł Nowacki z DGP, zauważając, że przecież Kancelaria Premiera wydaje pieniądze podatników na prowadzenie strony na Facebooku. Można powiedzieć, że podatnicy finansują reklamę dostarczaną przez KPRM.
Art. 32 Konstytucji RP mówi, że "Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne". Skoro zatem Kancelaria Premiera rozdaje "lajki", każdy z nas powinien mieć szansę otrzymania takiego czegoś. Urzędnicy powinni przynajmniej określić, na jakiej zasadzie można wnioskować o "lajki" i jakie warunki trzeba spełnić. Jeśli przyznanie "lajka" zależy od decyzji jakiejś osoby, dobrze byłoby wiedzieć, co to za osoba.
Gazeta Prawna już pytała Kancelarię Premiera o kryteria przyznawania reklamy. Dziennik Internautów też skierował pytania do KPRM. Chcemy wiedzieć, jaka osoba (z imienia i nazwiska) była odpowiedzialna za przyznawanie dodatkowych "lajków".
Teoretycznie inni dziennikarze i my powinniśmy dostać odpowiedzi na te pytania w ciągu 14 dni. W praktyce może się okazać, że Kancelaria Premiera nigdy na te pytania nie odpowie, naruszając tym samym prawo (sic!). Tutaj dochodzimy do problemu wielokrotnie już poruszanego w Dzienniku Internautów. Władza inwestuje pieniądze w rządowego Facebooka, ale jednocześnie potrafi unikać realizacji obowiązków wynikających z Ustawy o dostępie do informacji publicznej. Czy w tej sytuacji można mówić o prawidłowej polityce informacyjnej państwa?
Ja sam mogę wskazać kilka przypadków, gdy Kancelaria Premiera nie odpowiedziała w terminie na wnioski o dostęp do informacji publicznej. Cóż... nie było czasu! Facebook był ważniejszy! Ważne są również sesje zdjęciowe pani premier (jedna z nich też była reklamą), ale dostęp do informacji publicznej? Kto by się tym przejmował.
Wrócę teraz pamięcią do sierpnia 2013 roku, gdy Dziennik Internautów krytykował rząd za zawarcie umowy dotyczącej łagodzenia opinii na Facebooku. Niektórzy komentatorzy zarzucili nam wówczas populizm i zacofanie. Mówili, że przecież w dzisiejszych czasach obecność w social media to norma, że to musi kosztować, że nie ma się o co burzyć. Rzecz w tym, że nam wcale nie przeszkadzała obecność rządu na Facebooku. Krytykowaliśmy tylko to, że rząd płacił pieniędzmi podatników za działania o charakterze promocji i propagandy, a nie za rzetelne działania informacyjne. Można się nawet obawiać, że społecznościowa promocja zacznie wypierać rzetelne działania informacyjne. Właściwie to już się dzieje. Konta w social media są coraz powszechniejsze, urzędy inwestują w nie coraz więcej, a jednocześnie zaczyna się otwarcie mówić o tym, że dostęp do informacji publicznej trzeba ograniczyć, bo jest nadużywany!
Problem dotyczy nie tylko rządu. Dziennik Internautów od dawna prowadzi cykl tekstów pt. absurdy dostępu do informacji publicznej w Polsce. Ostatnio w tym cyklu opisywaliśmy, jak to urzędnicy z Pruszkowa ograniczyli dostęp do informacji publicznej, ustalając absurdalnie wysoką opłatę za ksero. Teraz zadajmy sobie proste pytanie: czy urząd miasta w Pruszkowie ma stronę na Facebooku? Oczywiście ma. Czy w takim razie możemy powiedzieć, że jest to nowoczesny, otwarty urząd nastawiony na kontakt z obywatelem? Czy ten urząd dzięki stronie na Facebooku ułatwia dostęp do informacji? No właśnie nie.
Tu możemy sformułować pierwszy problem z działaniami informacyjnymi rządu i innych urzędów. Instytucje rozwijające konta w social media inwestują w coś, co ja określiłbym terminem "social propaganda". To jest działanie promocyjne. Często nie służy ono nawet promowaniu urzędów, ale promowaniu aktualnie powiązanych z nimi osób. Teraz widzimy, że ta promocja może obejmować inne podmioty, także komercyjne, ale nie wiadomo, kto wybiera podmioty do promowania i na jakiej zasadzie. Co istotne, Kancelaria Premiera nie ma obowiązku dostarczać takich reklam, a jednak robi to.
Inaczej jest z udostępnianiem informacji publicznej - to jest obowiązkiem urzędów. Urzędy uchylają się od tego obowiązku, naruszając prawo. Jeśli mamy rządowe konta na Facebooku i jednocześnie nawet rząd potrafi naruszać prawo w zakresie dostępu do informacji publicznej (KPRM i ministerstwa potrafią ignorować wnioski), to chyba coś jest nie tak.
Miesiąc temu bardzo ciekawy eksperyment przeprowadził Piotr Waglowski, autor serwisu Vagla.pl. Otóż zauważył on, że niektórzy ludzie posiadają bardzo fajny gadżet, jakim jest... szklana kula z logo CBA. Waglowski postanowił zwrócić się do CBA z pismem, które zawierało prośbę o przekazanie mu podobnej szklanej kuli (w myśl wspomnianego art. 32 Konstytucji RP).
Ponadto Waglowski "zaszył" w swoim piśmie wniosek o dostęp do informacji publicznej. Chciał wiedzieć, ile szklanych kul zrobiła sobie CBA, jakie umowy zawarto z autorem znaku CBA itd. Waglowski zauważył też, że na stronach CBA znajdują się znaki towarowe Google'a, Facebooka i Twittera. Poprosił więc o przedstaweinie kopii dokumentu określającego zasady, dzięki którym on sam mógłby zamieścić na stronach CBA swoje znaki (zob. Szklana kula CBA i wniosek o dostęp do informacji publicznej).
Zauważcie, że Piotr Waglowski poruszył ten sam problem, który wyszedł na jaw przy okazji "lajków" Kancelarii Premiera.
CBA już odpowiedziała na pismo Waglowskiego, stwierdzając, że do zadanych pytań nie ma zastosowania tryb określony w Ustawie o dostępie do informacji publicznej (sic!). CBA przedstawiła też pogląd, że nie należy nadużywać dostępu do informacji publicznej w prywatnych sprawach.
- Jeśli do dostępu do informacji publicznej nie ma zastosowania tryb ustawy o dostępie do informacji publicznej, to jaki tryb w takim razie, zdaniem CBA, ma zastosowanie? Że nie mogę wnosić w "czysto prywatnych sprawach"? A skąd CBA wie, w jakiej sprawie ja o taką informację wnoszę? (...) Wnioskowałem o informację publiczną, jaką są zasady rozdawania szklanych kul. W sposób oczywisty ustawa o dostępie do informacji publicznej daje mi tryb do takiego właśnie wnioskowania - zauważa Piotr Waglowski w raporcie cząstkowym z operacji "Szklana kula CBA".
Oczywiście operacja "Szklana kula CBA" ma charakter pewnej prowokacji, która ma poruszyć do myślenia o działaniach informacyjnych państwa. Oto mamy CBA. Ta instytucja ma swoje konta na Twitterze, Facebooku i Google+. Rozdaje szklane kule. Jest otwarta, nastawiona na kontakt z obywatelem, czy tak? No dobrze... a czy ta instytucja potrafi odpowiedzieć na wniosek obywatela o informację w sprawie głupich szklanych kul?
Waglowski dokonał ostatnio jeszcze jednego ciekawego eksperymentu. Postanowił złożyć do Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów wniosek o dostęp do informacji publicznej. Wniosek został złożony przez Twittera. Była to wiadomość o treści: @UOKiKgovPL Oto wniosek o dostęp do informacji publicznej: kto w imieniu UOKiK (proszę podać imię i nazwisko) zawarł umowę ze spółką Twitter.
Teraz pomyślmy. Urząd założył konto na Twitterze. Konto ma służyć do kontaktów z obywatelami. Wniosek o dostęp do informacji publicznej nie musi mieć żadnej szczególnej formy, nie musi być podpisany. Złożenie go przez Twittera wydaje się całkiem rozsądnym pomysłem. Czy UOKiK jest gotowy na odpowiadanie na takie wnioski przez Twittera?
Waglowski nie jest pierwszym, kto sprawdza takie rzeczy. W 2013 roku Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie wydał postanowienie w sprawie o sygn. II SAB/Wa 513/12. To postanowienie dotyczyły wniosku o udostępnienie informacji publicznej, który to wniosek był złożony przez Facebooka, a konkretnie w komentarzu na Facebooku.
W postanowieniu sądu czytamy:
Jak wynika z akt sprawy, Burmistrz Gminy [...] nie otrzymał wniosku skarżącego z dnia 13 listopada 2012 r. i nie mógł zapoznać się z jego treścią. Wniosek taki nie wpłynął bowiem do podmiotu, którego bezczynność zaskarżono w niniejszej postępowaniu i nie został przedstawiony organowi gminnemu w innej dopuszczalnej prawem formie. Wobec powyższego, Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie obowiązany jest stwierdzić, że w przedstawionym stanie faktycznym skarga na bezczynność Burmistrza Gminy [...] jest niedopuszczalna.
Był komentarz na Facebooku, a jednak "wniosek nie wpłynął"? Sami widzicie, jak wygląda ten kontakt z obywatelem przez social media.
Może się nam wydawać, że konta na Facebooku i Twitterze to taki supernowoczesny sposób na kontakt z urzędem. Teoretycznie ten środek komunikacji umożliwia interakcję, zadanie pytania i uzyskanie odpowiedzi. W praktyce nawet sąd przyznaje, że urzędnicy nie muszą odpowiadać, bo przecież konto na Facebooku to tylko taka forma promocji...
Być może ta promocja nie wzbudzałaby tylu zastrzeżeń, gdyby urzędnicy zawsze robili to, czego wymaga od nich prawo. Urzędnicy powinni publikować pewne informacje na stronach urzędów, powinni odpowiadać na wnioski o dostęp do informacji publicznej. Oczywiście mogą zrobić "coś więcej", ale czy to musi być strona na Facebooku? Może lepszy byłby publiczny rejestr umów?
A może zamiast kolejnych kont w social media potrzebujemy po prostu e-usług? Przedwczoraj NIK wydał raport na temat informatyzacji urzędów i okazuje się, że wiele jest jeszcze do zrobienia.
Aktualności
|
Porady
|
Gościnnie
|
Katalog
Bukmacherzy
|
Sprawdź auto
|
Praca
biurowirtualnewarszawa.pl wirtualne biura w Śródmieściu Warszawy
Artykuł może w treści zawierać linki partnerów biznesowych
i afiliacyjne, dzięki którym serwis dostarcza darmowe treści.
*
|
|
|
|
|
|