Pomysł pobierania opłat za prezentowanie w wyszukiwarce fragmentów artykułów jest w Niemczech ciągle żywy. Trudno zrozumieć dlaczego, skoro dobra widoczność w Google jest dla wydawców cenna.
Na przełomie marca i kwietnia bieżącego roku głośno było o niemieckim pomyśle pobierania opłat od wyszukiwarek i agregatorów za fragmenty artykułów prasowych. Chodziło o to, aby wyszukiwarki i inne serwisy informacyjne o charakterze komercyjnym płaciły nawet za prezentowanie nagłówków i pierwszych akapitów. Opłaty z tego tytułu miałyby trafiać do organizacji zbiorowego zarządzania (OZZ), które zawsze są gotowe do zaopiekowania się czyimiś pieniędzmi.
Propozycje takiego prawa były echem wyroku z 2006 roku. Wówczas belgijski sąd uznał, że Google nie może bez zgody wydawców publikować fragmentów artykułów gazet w serwisie Google News. Potem potwierdził to sąd apelacyjny. W Niemczech wpływowi wydawcy nie chcieli podobnego procesu - postanowili poprosić rząd o prawo, które jasno zdefiniuje konieczność odprowadzania opłat za nagłówki.
Jak donosi David Mayer z serwisu GigaOM, projekt prawa w tym zakresie najpierw miał obejmować opłaty za wszelkie komercyjne korzystanie z artykułów prasowych. Potem powstał drugi projekt dotyczący wyłącznie wyszukiwarek, co z oczywistych powodów nie podoba się firmie Google. Wydawcom nowy projekt też się nie podoba, bo woleli oni ten pierwszy (zob. Google lashes out at German copyright ‘threat’).
Przedstawiciel Google Kay Oberbeck skomentował tę sprawę dla agencji DAPD, publikując również treść komentarza na Google+. Zwrócił on uwagę na to, że Google w każdej minucie rejestruje 100 tys. kliknięć prowadzących użytkowników na strony e-gazet. Propozycje polityków uderzają zatem w usługodawcę istotnego dla wydawców. Takie prawo nie chroni nikogo i szkodzi każdemu - użytkownikom, wydawcom, wyszukiwarkom i niemieckiej gospodarce - pisze Oberbeck.
David Mayer ironizuje, że Google mogłaby ominąć prawo, publikując wyłącznie linki i nie cytując żadnych fragmentów artykułów ani nagłówków. Co prawda, nikt nie wiedziałby, dokąd te linki prowadzą, ale prawa wydawców nie byłyby naruszane.
Najgorsze jest to, że wszystkie strony wspierające ten pomysł wydają się nie rozumieć, że uderzając w jeden element internetowej e-gospodarki, można zniszczyć inny element, nawet ten, na którego wzmocnieniu nam zależy.
Część wydawców zapewne sądzi, że po wprowadzeniu nowego prawa strumyczek pieniędzy zacznie płynąć do ich kieszeni. Nie musi tak się stać, ponieważ Google może podejmować różne działania, aby uniknąć wydatków. Może się to wiązać z ograniczeniem widoczności treści od niemieckich wydawców w Google, a to oznacza mniejsze przychody.
Politycy niemieccy mogą też sądzić, że nakładając opłaty na wyszukiwarki, uderzają głównie w amerykańskiego giganta, jakim jest Google. Może im się nawet wydawać, że uda się wzmocnić niemieckie wydawnictwa kosztem amerykańskiej wyszukiwarki. Byłoby to podejście zbliżone do absurdalnych pomysłów Sarkozy'ego, aby Google płaciła podatki we Francji.
W praktyce wiele niemieckich wyszukiwarek też będzie miało problemy. Właściwie Google może sobie pozwolić na eksperymenty z omijaniem prawa albo na opłaty, natomiast niemieckie startupy mogą mieć o wiele trudniej, szczególnie jeśli ich działalność będzie jakkolwiek dotykać sfery e-prasy.
Z pewnością duży wpływ na forsowanie zmian w prawie autorskim mają OZZ. To ciekawe organizacje, które jako jedyne nie zostaną od razu pokrzywdzone. Przeciwnie - dostaną pieniądze. Dziwne jest jedynie to, że wydawcy nie chcą dostrzegać rozbieżności interesów swoich i OZZ.
Aktualności
|
Porady
|
Gościnnie
|
Katalog
Bukmacherzy
|
Sprawdź auto
|
Praca
biurowirtualnewarszawa.pl wirtualne biura w Śródmieściu Warszawy
Artykuł może w treści zawierać linki partnerów biznesowych
i afiliacyjne, dzięki którym serwis dostarcza darmowe treści.
*
|
|
|
|
|
|