Uliczne protesty dały skutek. Premier Węgier Viktor Orban przyznał, że planowany wcześniej podatek od internetu po prostu nie może być wprowadzony.
W ubiegłym tygodniu pojawiły się informacje o tym, że węgierski rząd planuje opodatkowanie transferu w internecie. Dostawcy internetu mieli płacić 150 forintów za każdy rozpoczęty gigabajt pobranych danych. Od razu mówiono, że ta opłata i tak będzie przeniesiona na konsumentów, więc internet na Węgrzech mógł nagle stać się znacznie droższy.
Węgrzy nie siedzieli z założonymi rękami. W niedzielę 26 października odbyły się pierwsze uliczne protesty, w których wzięło udział tysiące osób. Część protestujących udała się pod siedzibę rządzącej partii Fidesz, gdzie rzucano w budynek starym sprzętem komputerowym, czasem wybijając okna.
W reakcji na pierwsze protesty rządząca partia Fidesz wystąpiła z propozycją złagodzenia podatku, tzn. ustanowienia jego górnej granicy (do 700 forintów od osoby miesięcznie lub 5 tys. forintów od firmy). Węgrzy tego nie łyknęli, a politycy z Unii Europejskiej zauważyli, że zaproponowanie ostrego podatku i późniejsze złagodzenie propozycji mogło być planowane od początku. Do kolejnych protestów doszło 28 października, a wzięło w nich udział nawet 100 tys. osób. Były to największe antyrządowe protesty na Węgrzech od roku 2010!
Dziś węgierski premier Viktor Orbán przyznał, że podatek od internetu po prostu nie może być wprowadzony. Potem jednak stwierdził, że pewien środek, który dla rządu miał charakter "techniczny", stał się "wizją indukującą strach". Te wypowiedzi, które padły w wywiadzie dla węgierskiego radia, przytacza BBC w tekście pt. Hungary internet tax cancelled after mass protests.
Orbán sugerował też, że debata o podatku była przekłamywana i zapowiedział jakieś konsultacje na styczeń. Trudno zatem powiedzieć, czy propozycje opodatkowania internetu jeszcze nie padną.
Warto spytać, dlaczego Orbán nazwał ten podatek środkiem "technicznym"? Obecnie Węgry mają już pewne "podatki telekomunikacyjne" za minutę rozmowy i za wiadomość tekstową. Politycy zauważyli jednak, że komunikacja przechodzi do internetu, zatem chcieli zrobić wrażenie, jakby nowy podatek stanowił tylko "dostosowanie prawa do rzeczywistości".
Takie dostosowania znamy z Polski. Obecnie toczy się u nas dyskusja o parapodatku, który ma być nałożony na tablety i smartfony. Chodzi o tzw. opłatę reprograficzną, zwaną też podatkiem CL lub podatkiem od piractwa. Również nasze ministerstwo kultury przedstawia tę kwestię jako techniczną, tzn. twierdzi, że dochodzi do aktualizacji pewnej istniejącej już listy urządzeń objętych opłatą. Podobnie tę sprawę przedstawiają ZAiKS, ZPAV i inne organizacje, które mają dostać pieniądze z nowych opłat.
Argument o "środku technicznym" jest chybiony z jednego powodu. Nowe technologie na nowo definiują pewne zjawiska. Tablet i smartfon nie są urządzeniami podobnymi do dawnych magnetofonów i magnetowidów. Pełni o wiele więcej zadań dla użytkownika, a jednak mówimy o aktualizowaniu prawa dotyczącego magnetowidów.
Podobny problem pojawił się na Węgrzech. Podatki telekomunikacyjne są i można je niby rozciągnąć na internet, ale internet to bardzo szczególny rodzaj komunikacji, naprawdę odmienny od telefonu i SMS-a. Telefon służy, by kontaktować się ze znajomymi, a internet to cyfrowe okno na świat.
Morał na dziś? Bądźmy wyczuleni na drobne, techniczne zmiany. Czasem nawet opłaca się wyjść na ulicę, aby im zapobiec.
Aktualności
|
Porady
|
Gościnnie
|
Katalog
Bukmacherzy
|
Sprawdź auto
|
Praca
biurowirtualnewarszawa.pl wirtualne biura w Śródmieściu Warszawy
Artykuł może w treści zawierać linki partnerów biznesowych
i afiliacyjne, dzięki którym serwis dostarcza darmowe treści.
*
|
|
|
|
|
|