Apple Facebook Google Microsoft badania bezpieczeństwo patronat DI prawa autorskie serwisy społecznościowe smartfony

Konsument kultury - złodziej mimo woli

Sławomir Wilk 12-08-2011, 17:02

Od lat trwa przepychanka między dostawcami dóbr kultury a odbiorcami, którzy akceptują coś, co nazywamy potocznie piractwem. Wiele mówi się o branży tracącej dochody z powodu istnienia nielegalnych kopii filmów, książek czy gier.

Cała uwaga wydawców i towarzyszących im mediów skupia się na zwykłych ludziach, którzy przy pomocy internetu i swobodnej wymiany plików grają na nosie dużym firmom. Atak wymierzony w ludzi stał się zbyt jednostronny, proponuję więc spojrzeć na ręce samych wydawców. Okazuje się, że wiele firm wydawniczych nie szanuje klientów, oferując im produkty niepełne i niskiej jakości za wysoką cenę. Przy pomocy pewnych sztuczek wydawcy próbują także oszukać klienta i dotyczy to wszystkich branż wydawniczych.

Filmy DVD wprowadzane na polski rynek to bardzo często okrojone wersje zagranicznych wydań. Standardem jest pełna cena za brak dodatków lub ich mniejsza ilość niż za granicą. Ciężko znaleźć filmy z dźwiękiem DTS, mam obok siebie kilkanaście filmów DVD i na żadnym nie ma ścieżki DTS, choć ten standard zapisu dźwięku obsługują wszystkie współczesne odtwarzacze. Historia zatoczyła tutaj koło, pamiętam wiele wydań filmów sprzed lat, gdzie na siłę wstawiano dźwięk DTS obok stereo, w czasach gdy obsługa tego formatu nie była możliwa u każdego. Pamiętam, jak kupiłem płytę DVD z filmem "Ghost in the Shell", z oryginalną japońską ścieżką dźwiękową w formacie DTS, którego w tamtych czasach nie odtwarzało moje urządzenie, przez co zmuszony byłem od oglądania filmu w dolby digital w wersji nieoryginalnej z angielskim dubbingiem. A teraz, gdy od lat mogę korzystać z DTS, w większości wydań wstawiany jest tylko stary (choć nadal dobry) DD5.1.

Oddzielną kwestią jest jakość napisów. W filmach wydanych na DVD zdarzają się braki w tłumaczeniach niektórych kwestii, same napisy są stworzone na dużym poziomie ogólności i nie dorastają do pięt "pirackim" tłumaczeniom w postaci plików .txt. Nawet jeśli uda się znaleźć wydanie filmu z ciekawymi dodatkami, często brakuje polskich napisów do rozszerzonego materiału. Tak jest na przykład z reżyserską wersją "Władcy Pierścieni", gdzie prawie połowa dodatków nie ma polskiego tłumaczenia.

Techniczna strona wydań DVD z filmami również kuleje. Poziom poligrafii pozostawia wiele do życzenia, przykładem mogą być nierówno przycięte okładki, blada lub zbyt ciemna estetyka jak z kiepskiej drukarki czy fragmenty grzbietów wychodzące na okładkę (i na odwrót). Filmy są często wydawane w pudełkach o kiepskiej jakości, w których łamią się zatrzaski lub uchwyty na krążek. Widać to już na półkach sklepowych, gdzie wiele filmów nie wytrzymało samego transportu do sklepu i część z nich już na starcie ma pęknięcia na brzegach pudełek lub w środku płyta wyskoczyła z zatrzasku i "lata" luzem. Kolejna wada filmów DVD to liczne czołówki i reklamy, które trzeba obejrzeć po włożeniu płyty do odtwarzacza. Może to być usprawiedliwione w przypadku płyt dołączanych do gazet za pięć złotych, ale nie w pełnych wydaniach za 60-80 zł. Po włożeniu płyty do odtwarzacza chcę obejrzeć film, a nie czytać noty copyright i plansze z ostrzeżeniami na temat tego, co mnie czeka, jeśli wpadnę na pomysł skopiowania płyty.

>> Czytaj także: Piratofobia - hamulec dla kina w internecie

Wydawnictwa muzyczne jakością płyt CD dorównują wydaniom DVD. Albumy z muzyką coraz rzadziej mają dołączane książeczki z informacjami o zespole i tekstami piosenek, a okładki coraz częściej drukowane są bez wewnętrznej strony, tak jakby firmie szkoda było tych kilku dodatkowych groszy na druk dwustronny. Z pudełkami również ta sama historia, co wspomniana wyżej, czyli większa podatność na uszkodzenia fizyczne. A ceny nadal bardzo wysokie.

Kiedyś wydawcom muzycznym zależało na tym, aby odróżnić wydanie legalne od pirackiego i uzmysłowić klientom, że warto kupować to pierwsze, właśnie poprzez obecność bonusów w postaci insertów, dwustronnie zadrukowanych okładek czy kolorowych nadruków na samej płycie. Dziś większość legalnych albumów CD z muzyką - z powodu niskiej jakości wydawniczej - nie różni się wizualnie od wydań pirackich, jakie znamy z dawnych lat. Kiedyś płyty z muzyką posiadały hologram naklejony na okładkę lub pudełko, świadczący o legalności wydania. Hologram dla osób kupujących większe ilości płyt był dodatkowym wyznacznikiem jakości takiego albumu. Dziś większość płyt albo w ogóle nie ma dołączonego hologramu, albo naklejany jest on na folię, którą zdziera się i wyrzuca do kosza przy pierwszym otworzeniu pudełka.

Od strony jakości dźwięku wydawnictwa muzyczne mają klientów za idiotów. Od wielu lat muzyka wydawana na płytach CD ma coraz bardziej przesterowany, zniekształcony dźwięk. Nazywa się to "loudness war", czyli wojna na głośność. Wydawcy wymyślili kiedyś, że muzyka będzie lepiej odbierana, a przez to częściej kupowana, jeśli sztucznie zostanie podniesiona jej głośność. W praktyce wygląda to tak, że podbijana jest głośność cichych partii utworu, przez co całość jest głośna od początku do końca. Ten sam chwyt stosowany jest w znienawidzonych przez wszystkich reklamach telewizyjnych, podczas których trzeba przyciszać telewizor, ponieważ wydają się być kilka razy głośniejsze od poprzedzających je audycji. Kompresja dynamiki powoduje, że utwory są głośne, a ich słuchanie staje się męczące, nie mówiąc o tym, że słuchający traci w ten sposób dostęp do części tła muzycznego, kiedyś doskonale słyszalnego, dziś przykrytego szumem. Kto stosuje takie nieczyste chwyty? Długo by wyliczać, przykłady pierwsze z brzegu to Metallica, Sting i Depeche Mode. W ten sposób wychwalana kiedyś jakość oryginalnych wydań CD, mająca być przewagą nad piractwem, poprzez pogorszenie dźwięku zrównała się jakością z wydawnictwami pirackimi.

>> Czytaj także: Dobro kultury czy "produkt" - jak to jest z muzyką?

Branża wydawców książek również ma wiele na sumieniu. Pominę detale typu informowanie kupującego na obwolucie, że każda książka to bestseller, nawet jeśli jest to gniot najniższego lotu, i skupię się na kwestiach typowo technicznych. Nie doświadczyłem jeszcze spadku jakości wydań książek, jeśli chodzi o używanie papieru gorszej jakości czy odrywanie się kartek i okładek, choć tu i ówdzie w różnych miejscach sieci zauważyłem narzekania, że książki wydawane są coraz gorzej. Aby zwiększyć swoje dochody, wydawnictwa dzielą książki na tomy o sztucznie powiększonej objętości (grubsze kartki, większy margines), bo dwie książki po 35 zł sprzedadzą się lepiej niż jedna za 50 zł. Hitem ostatnich lat jest wydawanie tych samych książek pod innym tytułem i z różnym numerem ISBN, aby fan gatunku wydał dwa razy pieniądze za to samo, albo wydawanie niby nowej książki, ale będącej kompilacją kilku poprzednich. Bardzo często kolejne wydania książek są sztucznie powiększane (wspomniane wcześniej większe marginesy, duże czcionki), aby sugerować, że posiadają więcej treści, co stanowi większą zachętę do zakupu.

Gry komputerowe to temat rzeka. Zacznę od zabezpieczeń antypirackich, które posiada większość wydawanych gier. Mimo że legalnie kupioną grę można całą zainstalować na pececie, często do jej uruchomienia wymagana jest obecność oryginalnej płyty w napędzie. W czasach dużych dysków twardych zmuszanie osoby posiadającej zainstalowane kilka gier do ciągłego wachlowania płytami jest uciążliwe, zwłaszcza że pirackie wersje tych samych tytułów nie posiadają takich ograniczeń. W tle zainstalowanej gry, pochodzącej z legalnego źródła, instalowane są dodatkowe programy, czasem przybierające postać rootkitów, które czuwają nad interesem wydawcy, powodując wolniejszą pracę komputera i często problemy z samą grą.

Wydawcy, aby wyeliminować rynek obrotu używanymi grami (pożyczanie, odsprzedawanie), coraz częściej tworzą gry "usieciowione", wymagające do instalacji lub samej rozgrywki stałego dostępu do internetu, poprzedzonego rejestracją online. Gry, co podkreślają redaktorzy pism komputerowych, mają coraz lepszą oprawę wizualną, ale stają się coraz bardziej wtórne i mniej grywalne. Problem z wachlowaniem płytami dotyczy również gier na konsole. Gracz, siedząc wygodnie na kanapie przed telewizorem, gdy chce uruchomić drugą grę, musi wstać, podejść do konsoli, otwierać pudełka i zmieniać płyty, co oczywiście nie ma miejsca w przypadku pirackich wersji gier. Legalni gracze mają więc zawsze pod górkę.

Natomiast same gry na peceta mają coraz większe wymagania sprzętowe, zazwyczaj niczym nieuzasadnione, zmuszające graczy do częstych wymian sprzętu, w przeciwieństwie do gier konsolowych, które przez wiele lat wydawane są na jeden typ urządzenia o niezmieniających się parametrach.

Filmy wchodzące do dystrybucji kinowej to również ciężka przeprawa dla odbiorcy. Rynek - z cichym przyzwoleniem dystrybutorów - opanowały multipleksy. Nowości filmowych nie obejrzy się w kinach w małych miejscowościach, które zmuszone są do grania staroci. Połowa społeczeństwa, aby obejrzeć film w dniu premiery, musi pokonać trasę 60-100 km. Bilet normalny w multipleksie kosztuje już 24 zł i zaczyna być barierą zwłaszcza dla ludzi młodych. Cena biletów dla pary powoli zaczyna przewyższać cenę tego samego filmu na DVD. Przed filmami trzeba oglądać dwadzieścia minut reklam, a seans spędza się wśród ludzi siorbiących colę i chrupiących popcorn, bo ze sprzedaży artykułów spożywczych kino ma często więcej dochodu niż z biletów. Sezonowo przed seansami puszczane są reklamy antypirackie, co jest kuriozalne, bo ludziom, którzy przyszli legalnie obejrzeć film, tłumaczy się, że nie wolno ich oglądać w wersji pirackiej.

>> Czytaj także: Monopol dystrybutorów filmowych

Polskie kina opanowała moda na seanse 3D. Jak w każdym tego typu przypadku, także i tutaj istnieją projektory pierwszej i kolejnej generacji. Wiele sal kinowych wyposażono w najtańsze projektory z drugiego obiegu, które dają blady, ciemny i małokontrastowy obraz. Oczywiście, kupując bilet, nic o tym nie wiemy i płacimy tak, jak za seans lepszej jakości.

Jakość filmów wyświetlanych w kinach pogarsza się też z tego powodu, że dystrybutorzy, chcąc oszczędzić na tworzeniu tradycyjnych kopii filmowych, wysyłają do kin filmy na nośnikach DVD i Blu-ray (ten ostatni to często zwykła kopia jakości DVD przekonwertowana na format nowego nośnika), wypalonych na komputerach dystrybutora. Mimo że kina inwestują w drogie i dobre projektory cyfrowe, stworzone na potrzeby dużych sal, technicznie niska jakość filmu po konwersji powoduje, że obraz wygląda bardzo słabo, nie mówiąc o problemach z zacinaniem się płyt.

Inny problem z filmami kinowymi to celowe opóźnianie premier, aby zaoszczędzić na kwocie licencyjnej. Przypomnę tutaj spóźnioną o wiele miesięcy premierę "Władcy Pierścieni", którą fani obeszli, organizując wyjazdy busem do czeskiej Pragi, gdzie film był grany w dniu światowej premiery, co prawda z czeskimi napisami, ale z oryginalnym dźwiękiem.

Rynek czasopism to niemal całkowite odcięcie się od internautów i nowych mediów. Na palcach jednej ręki można policzyć gazety, które zdecydowały się stworzyć elektroniczną wersję swoich wydań, przy czym format ich udostępniania jest najgorszy i najbardziej uciążliwy z możliwych. Trwa również romans wydawców z użytkownikami iPada, których jest w Polsce garstka i o wiele mniej niż posiadaczy tradycyjnych komputerów, jednak to właśnie posiadacze tabletów mogą czytać multimedialne wydania kilku gazet, a użytkownicy pecetów muszą zadowolić się wersjami papierowymi. Czasopisma techniczne, zwłaszcza komputerowe, w większości przypominają już tygodniki i miesięczniki dla pań, pełne całostronicowych reklam, artykułów na zamówienie i product placementu.

>> Czytaj także: Przetestuj swoje opanowanie - kup gazetę w internecie

Cała branża wydawnicza kurczowo trzyma się nośników fizycznych, podczas gdy ludzie chcą kupować pliki z filmami, książkami i muzyką. Są pierwsze tego typu wydawnictwa, ale dotyczą niewielkiego odsetka tytułów wprowadzanych na rynek. Nabywca legalnej płyty z muzyką, chcąc posłuchać jej na swoim przenośnym odtwarzaczu, musi dokonać konwersji do formatu MP3, czyli w nomenklaturze wytwórni muzycznej stać się kimś na kształt pirata. Usługi typu wideo na życzenie zawierają niestety same starocie, które już dawno można nabyć na DVD lub obejrzeć w telewizji, bo dystrybutorzy nie chcą emitować nowych filmów w internecie.

Wydawcy wpływają również na proces ustawodawczy, lobbując na rzecz zaostrzenia obowiązków odbiorców kultury, mimo że restrykcje najczęściej dotyczą legalnych konsumentów ich dóbr.

Wszystkie urządzenia służące do kopiowania oraz nośniki danych obłożone są ukrytymi podatkami na rzecz twórców. Organizacje zbiorowego zarządzania prawami autorskimi - reprezentując środowisko filmowe - wymuszają na polskich kinach dzielenie się zyskiem z każdego sprzedanego biletu, mimo że twórcy filmu (reżyser, aktor, kompozytor, zdjęciowiec) dostali od producenta swoje gaże i nie mają żadnych praw do partycypacji w dalszych zyskach z obrotu filmem. Bilet, który kupujemy w kinie, jest więc podwójnie opodatkowany na rzecz twórców filmu.

Jest też dla mnie niezrozumiałe, że producenci polskich filmów otrzymują z naszych podatków częściowe lub całościowe dotacje na produkcje filmowe, za które my następnie musimy płacić, mimo że zostały stworzone za nasze pieniądze. To samo tyczy się filmów stworzonych przez Telewizję Polską, utrzymywaną z naszych pieniędzy. W księgarniach można kupić filmy i seriale wyprodukowane przez telewizję, za które trzeba zapłacić niemałe pieniądze. Płacimy więc dwa razy za to samo.

Dziwnie również wygląda wybiórcza walka z piractwem. Dwa lata temu z pomocą policji zamknięto polski serwis OdSiebie.com, umożliwiający darmowy hosting i udostępnianie plików, także tych pirackich. W międzyczasie istniał i nadal istnieje inny duży serwis, który oferuje to samo, ale odpłatnie (trzeba zapłacić za transfer danych). Zamiast donosić na niego na policję, wydawcy zaczęli negocjacje, zapewne żeby urwać część dochodu z piractwa. Jednak przeliczyli się, bo twórcy przerejestrowali firmę do raju podatkowego i polscy wydawcy zostali na lodzie.

Każdy kij ma dwa końce i w sporze między wydawcami a odbiorcami winni są po obu stronach. Ostatnie lata dyskusję zdominował jednak temat piractwa, a cała wina wydaje się być przerzucana na zwykłego klienta, bo głos branży lepiej przebija się w mediach. Mowa o kliencie, który mimo nabycia legalnego produktu traktowany jest jak złodziej i idiota. Złodziej, bo traktuje się go jak złodzieja, uprzykrzając mu życie różnymi zabezpieczeniami. Idiota, bo traktuje się go jak idiotę, który kupi niepełny lub niesprawny produkt za pełną cenę. Ten sam klient, chcąc dotrzeć do produktu, staje przed wyborem: albo kupić coś marnej jakości i być legalnym, albo ściągnąć dobre wydanie pirackie i być piratem. Innymi słowy: dać się okraść innym lub samemu okraść innych. Nie każdy wytrzymuje taką chwilę próby.

Dopóki wydawcy nie zaczną traktować klienta jak partnera, wciąż będzie istniało społeczne przyzwolenie na piractwo.

Sławomir Wilk


Aktualności | Porady | Gościnnie | Katalog
Bukmacherzy | Sprawdź auto | Praca


Artykuł może w treści zawierać linki partnerów biznesowych
i afiliacyjne, dzięki którym serwis dostarcza darmowe treści.

              *              

Źródło: DI24.pl